Dziś omówimy kilka ciekawostek o śmierci. Interesującym faktem dotyczącym śmierci jest to, że istnieją trzy rodzaje. Pierwszym jest śmierć mózgu. Ma to miejsce, gdy mózg przestaje działać, ale inne narządy nadal funkcjonują. Drugi to śmierć kliniczna. Jest to określenie sytuacji, gdy serce danej osoby przestaje bić.
Radość jest stanem normalnym chrześcijanina. To jej brak oznacza, że coś jest nie w porządku. Krystyna zachorowała na raka płuc. Przeszła dwie operacje, chemię, radioterapię. Gdy okazało się, że konieczna jest trzecia operacja, załamała się. Choć już wcześniej towarzyszyły jej ciężki lęk i smutek, teraz była nimi emocjonalnie sparaliżowana. Wtedy znajomi z parafii w porozumieniu z proboszczem zaproponowali jej modlitwę wstawienniczą. W pewną niedzielę po Mszy św. kilka osób wraz z księdzem pomodliło się nad nią. To był przełom. Nie żeby naraz ustąpiła choroba – ustąpił smutek. – Szłam na tę operację jak na jakiś lekki zabieg, zupełnie odeszły czarne myśli. Miałam poczucie wielkiego spokoju. A gdy po operacji dzwoniły do mnie dzieci i słyszały mój wesoły głos, myślały, że się jeszcze nie odbyła – śmieje się Krysia. Zmianę zauważył także kapelan szpitala, który znał pacjentkę z poprzednich pobytów. „Pani jest jakaś inna. Co się stało?” – pytał. Skorzystali na tym także inni pacjenci, których tym razem Krystyna pocieszała i podnosiła na duchu. – Robiłam to, czego wcześniej sama potrzebowałam. To jest niesamowita moc Boża. Ciągle czuję, że Bóg jest ze mną – cieszy się. Gdy potem rozmawiała z panią onkolog, lekarka powiedziała: „Ja panią podziwiam. Życzyłabym sobie, żeby każdy przychodził z taką radością i z takim optymizmem, bo taki pacjent dłużej żyje”. Uwolnieniem okazało się nie tyle fizyczne zdrowie, ile radość i pokój, których świat dać nie może, bo pochodzą od Boga. Śmiech zza kratyTonący w półmroku korytarz klasztoru. W rozmównicy okratowane okienko. Za zgodą przełożonych można przez nie porozmawiać z siostrami. Odchyla się zasłona. Z drugiej strony kraty pokazują się dwie sympatyczne, uśmiechnięte twarze. To uśmiech, przy którym robi się jaśniej. Zakonnice opowiadają jedna przez drugą o cudach, jakich doświadczają na co dzień. Raz po raz żartują, śmiejąc się perliście. Zdaje się, jakby radość wylewała się przez kratę i napełniała cały które stykają się ze środowiskami żywej wiary, na ogół są zaskoczone panującą tam atmosferą. Wciąż funkcjonuje bowiem stereotyp, wedle którego głębokie życie religijne prowadzi do surowej powagi, która gardzi emocjami. To brak uśmiechu, traktowanie wszystkiego śmiertelnie serio to niedobry prognostyk dla adepta życia we wspólnocie. Wiedzą o tym przełożeni zakonni, którzy z zasady bacznie obserwują kandydatów nieskłonnych do żartów i pozbawionych poczucia motywuje do radości, bo, jak stwierdził kiedyś ks. Józef Tischner, „od czasu, gdy Chrystus zwyciężył śmierć, żaden optymizm nie jest w Kościele przesadą”.
10 min czytania. To nie jest amerykański film. Nie od razu stajesz na nogi i wcale nie musisz na końcu zwyciężyć – mówią ci, którzy otarli się o śmierć. Wersja audio dostępna tylko w
Uśmiecha się Siostra. Tak, lubię to. Czy to trudne, kiedy pracuje się w hospicjum? Nie. W domowym hospicjum pracuję ponad pięć lat. Ten czas to dla mnie wielkie szczęście i spełnienie marzenia, które choć zrodziło się w czasie studiów, to wtedy go sobie nie uświadamiałam. Marzyła Siostra, by spotkać śmierć? Ja nie marzyłam o śmierci. Marzyłam, żeby być blisko tych, którzy muszą przejść przez granicę. Już na studiach prowadziłam w duszpasterstwie jezuitów seminarium dla studentów o śmierci, umieraniu. Nie wiem, skąd mi się wzięły takie zainteresowania. Może wpłynął na nie fakt, że dramatycznie przeżyłam śmierć mojej matki chrzestnej. Bardziej niż samo odejście zapamiętałam jednak moment, kiedy zobaczyłam ją bardzo cierpiącą i zabrano mnie od niej. Czy to było dobre? Powinniśmy izolować dziecko od umierającej babci albo dziadka, czy może raczej pozwolić być blisko? W hospicjum, kiedy ktoś odchodzi, staramy się towarzyszyć całej jego rodzinie. I najmłodszym, i najstarszym. Zachęcamy, by także dzieci przygotowywać do pożegnania. Lubi Siostra swoją pracę? Lubię. Jestem lekarzem, ale długo nie pracowałam w zawodzie. Opiekowałam się co prawda chorymi siostrami, ale to nie to samo. Praca w hospicjum była moim marzeniem, dlatego poprosiłam o nią przełożonych. Chciałam być blisko tych, którzy odchodzą. Lubi pani słowa „odchodzić” albo „zbliżać się do kresu”? Bo ja nie za bardzo lubię słowo „umierać”. Mistyka śmierci... Nie, to nie żadna mistyka. Po prostu unikamy określeń, które nie za dobrze się kojarzą. Starałam się nie mówić do chorego: „Pan umiera” albo do rodziny: „Pacjent wkrótce umrze”. Po co używać słów ostrych, raniących, skoro można inaczej, cieplej. Rozmawiamy o śmierci przy herbacie i domowym cieście. Kiedyś myślałam, że na takie tematy zarezerwowany jest szczególny czas, miejsce i atmosfera. Że musi być doniośle, z pełną powagą. Rozmawiając z ciężko chorymi ludźmi, i w ogóle w rozmowach o śmierci, projektujemy nasze własne lęki. Tymczasem trzeba zwyczajnie. Staram się, żeby wiedza, którą przekazuję, nie była łopatologiczna, ale też żeby nie opowiadać historyjek. Często wracam w myślach do maksymy: „Nie musisz mówić całej prawdy, ale niech wszystko, co mówisz, będzie zgodne z prawdą”. Czasami, zanim wejdę do mieszkania, członek rodziny czeka na mnie na klatce schodowej i mówi ściszonym głosem: „Proszę nie mówić, że siostra jest z hospicjum”. Jednak kiedy się lepiej poznajemy, te lęki i powaga opadają. Ale muszę dodać, że każda historia jest inna, każdy pacjent jest inny. Pracujemy „autorsko”, nie według z góry ustalonych scenariuszy i szablonów. Także dlatego lubię tę pracę. Na czym ona polega? Jestem lekarzem w Hospicjum Domowym im. św. Łazarza w Krakowie. Kwalifikujemy pacjenta do domowej opieki hospicyjnej, jeśli ma takie życzenie, a rodzina może mu zapewnić niezbędną opiekę. Są chorzy, którzy chcą odejść u siebie. Odwiedzając chorych, oceniam ich stan, staram się określić, z jakim rodzajem cierpienia boryka się chory, decyduję o leczeniu, włączam środki uśmierzające ból, jeśli pacjent cierpi. Kiedy rodzina czuje się bezradna, pokazuję, jak ułożyć chorego w łóżku, jak go umyć, zmienić pampersa, zaścielić łóżko albo podać zastrzyk. Odwiedzam pacjentów regularnie. Oswajamy się, nawiązujemy więź. Patrzy Siostra na swoich pacjentów bardziej jak lekarz czy osoba duchowna? Opowiem dwie anegdoty. Parę lat temu przyszłam na pierwszą wizytę do nowego pacjenta. Otworzyłam drzwi, przedstawiłam się „siostra Elżbieta”, a nie „doktor Elżbieta”. Kiedy wypełniłam wszystkie papiery, a jest ich bardzo dużo, sięgnęłam do plecaka po aparat do mierzenia ciśnienia i stetoskop. Mąż chorej popatrzył na mnie i wybuchnął śmiechem. „Myśleliśmy, że siostra przyszła zrobić wywiad, a potem przyjdzie doktor” — powiedział. Innym razem, gdy przyszłam do chorego, jego dwuletnia wnuczka popatrzyła na mnie i moje słuchawki i podsumowała: „O, dwa w jednym”. Od tego czasu mówię, że jestem „dwa w jednym”. Staram się jednak nie mieszać dwóch bytów i zawsze najpierw koncentruję się na kwestiach medycznych. Moja główna rola to ocenić stan pacjenta i zadecydować, jak pomóc jemu i jego rodzinie. Wbrew pozorom częściej niż ja okazję do głębokich rozmów o wierze mają rehabilitantki i pielęgniarki, które spędzają z pacjentami o wiele więcej czasu. Przypomina mi się moja niedawna pacjentka, pani Hania. „Wie siostra, ja tak szczerze powiem, nie chodziłam za bardzo do kościoła” — wyznała pewnego dnia. Zostawiłam jej numer telefonu do naszego kapelana. Nie dopytywałam, nie nalegałam. Po jakimś czasie pani Hania powiedziała: „No jeszcze nie zadzwoniłam do kapelana, ale się zbieram. Ale siostro, z czego ja się będę spowiadać?”. Zapytałam ją, na którym miejscu w jej życiu był Pan Bóg, bo przecież wiadomo, że nikogo nie zabiła i nie okradła. Ale to już trudne zadanie kapelana — wydobyć z ludzi prawdę o nich samych. Prawdę, którą czasem ukrywali przez całe życie. Czy przywiązuje się Siostra do swoich pacjentów i ich rodzin? Na czas, kiedy się nimi opiekuję, tak. Ale potem przychodzą następni, dlatego nie jestem w stanie podtrzymywać tych kontaktów. Ci, którymi zajmowałam się dłużej, pozostają we mnie. Przed uroczystością Wszystkich Świętych odwiedzam ich na cmentarzach i robię sobie prywatne wypominki. Długa ta lista? Długa... Ale wiem, że wspierają mnie z nieba. Dają mi siłę, by kontynuować tę pracę. Czy odchodzący ludzie mają marzenia? Mają! I naszym zadaniem jest, aby je z nich wydobyć i spróbować spełnić. Czasem są to bardzo proste rzeczy, np. chory chciałby pójść na spacer, ale jednocześnie jest to trudne do zrealizowania w jego stanie. Pamiętam pacjenta, który pragnął wyjechać do swojego domku letniskowego na wsi. Był w ciężkim stanie, jednak żona i dzieci tak wszystko zorganizowały, że stało się to możliwe. My pomogliśmy załatwić pomoc z innego hospicjum, które znajdowało się niedaleko tego domku. Pan odszedł właśnie tam. Szczęśliwy, że jest na swoim tarasie i ogląda swój ogród. Kobiet nie pyta się o wiek... Mam 60 plus. W tym roku przechodzę na emeryturę. Opiekuje się Siostra ludźmi starszymi czy młodszymi od siebie? Takimi i takimi. W pierwszych latach mojej pracy duże wrażenie robiło na mnie, gdy opiekowałam się ludźmi młodymi. A teraz nie? Do śmierci można się przyzwyczaić? Oswoić? Oswoić to dobre słowo. Czy myśli Siostra czasem: „Boże! To niesprawiedliwe!”. Tak. Choć powiedziałam, że oswajam śmierć, trudno jest się pogodzić z widokiem odchodzącej młodej mamy, która ma dzieci i sama jest dla kogoś dzieckiem. Myślę wtedy, że przecież jeszcze nie czas, że to takie nienaturalne... Praca w hospicjum wpływa na to, jak myśli Siostra o swojej śmierci? Tak. Wielu ludziom towarzyszyłam do końca i często było mi dane być z nimi w momencie przejścia albo zaraz po nim. Po ludzku nie boję się śmierci, czuję duży spokój. Boję się natomiast cierpienia i zależności od innych. Choć z tego drugiego wyzwalam się dzięki pracy w hospicjum. Kiedyś bardzo nie chciałam, żeby na starość ktoś się mną zajmował, a dziś widzę, że taka zależność w bliskich pacjenta wyzwala ogromne pokłady dobra. Jestem więc gotowa ją przyjąć. Czy przeżyła Siostra taką śmierć, jaką sama chciałaby mieć? Spotkałam osoby, które nie były zbuntowane, które patrzyły na siebie i swój stan uczciwie, dojrzale. Odchodziły spokojnie, pogodzone ze sobą, światem i Panem Bogiem, w otoczeniu bliskich ludzi. Tak jakby zasypiały. Takiego czegoś zazdroszczę. Myślałam, że nie będzie Siostra chciała odpowiedzieć na to pytanie. Dlaczego? Ja nie patrzę na śmierć jak na zło samo w sobie, ale jak na logiczną konsekwencję naszej egzystencji. Nie jesteśmy nieśmiertelni, choćbyśmy walczyli z całych sił. Wierzę jednak, że nasze ziemskie życie kończy się po to, aby inne mogło się zacząć. Staram się nie epatować moich pacjentów swoją wiarą, ale chcę, by mieli pewność, że opieram się na Kimś, kto jest solidniejszy ode mnie. I może stąd ten mój uśmiech. opr. mg/mg
Ezio Auditore da Firenze (ur. 24 czerwca 1459 we Florencji, zm. 30 listopada 1524 we Florencji) – włoski szlachcic i asasyn, syn Giovanniego i Marii Auditore, brat Federico, Petrucio i Claudi Auditore, przodek Edwarda i Haythama Kenwayów oraz Ratonhnhaké:tona, Williama i Desmonda Milesów. Mąż Sofii Sartor. Ojciec Flavii oraz Marcella. Ezio urodził się 24 czerwca 1459 roku we
Jako dziecko miał dwie ulubione zabawy - w wojnę i w lekarza. Jako lekarz kłuł babcię po rękach, robił jej fikcyjne zastrzyki. Jako żołnierz - zaciekle atakował wroga. Jak gdyby przewidując, że lada moment wybuchnie druga wojna światowa. I wybuchła. - Miałem wtedy cztery lata - mówi profesor. - Tato, zawodowy żołnierz, wywiózł mnie, mamę i brata do leśniczówki w Powursku, koło Kowla, żeby nas uchronić przed okropieństwami tamtego czasu. Ale nie udało się. Widziałem wiele śmierci, wiele odejść, wiele strasznych scen. Sam chorowałem bardzo ciężko na astmę. Brat chorował na dyfteryt, jego stan był krytyczny. Przeżył. Ale co się naoglądałem cierpienia, bólu, łez, to się naoglądałem. Odtąd ból towarzyszył mi stale, przewijał się przez moje życie. Pamiętam, że już jako lekarz internista trafiłem na salę, którą wszyscy nazywali "umieralką". - Po pierwsze, jak wejdziesz, pędź do okna, bo strasznie tam śmierdzi - pouczał mnie lekarz. - Ludzie tam robią pod siebie, a od odleżyn rozkładają im się ciała. - Po drugie - nie przebywaj z nimi zbyt długo. Oni i tak umierają, a ty się psychicznie wykończysz. Był rok 1965. Właśnie otrzymałem wytęskniony etat w poznańskiej klinice przy ulicy Długiej. Stefan Jest rok 2011. Lipiec, gorąco i duszno. Stefan siedzi na łóżku i patrzy w okno. Nie obchodzi go właściwie, jaka jest pogoda. A cóż to ma za znaczenie? Znaczenie ma tylko jedna rzecz. Kiedy podadzą morfinę. Bo wtedy przestanie boleć. Choć na trochę. Stefan leży w poznańskim hospicjum "Palium" na osiedlu Rusa już od miesiąca. Choruje na raka jelita grubego. Jest źle. Jeszcze do ubiegłego roku jakoś było, teraz nic - tylko ból i ból. - Taki, że głowę mi chce rozsadzić - mówi Stefan. Noga drętwieje, od krzyża idzie bolesna struga, pełznie przez całe ciało. Nie krzyczę, bo nie jestem na tej sali sam. Ale bardzo często płaczę, płaczę z bólu. Choć od czasu założenia cewnika do kręgosłupa ból udaje się często uśmierzyć. Nad łóżkiem Stefana wiszą rysunki. - Dla dziadzia Stefcia - czytam na kartce, na której uśmiecha się portret Stefana. Rysunek pędzla wnuka Szymusia. Obok rysunki Emila. To na nie Stefan patrzy najczęściej. - Odwiedza mnie rodzina - zapewnia. - Jesteśmy z Gniezna. Żona śpi przy mnie, o, na tym składanym łóżku. Nic za to nie płacimy. Teraz jej nie ma, pojechała porzeczki zaprawiać. Tyle u nas porzeczek na ogrodzie, coś trzeba z nimi zrobić. Szkoda tak po prostu owoce zmarnować. Profesor Z brakiem etyki lekarskiej profesor Jacek Łuczak spotkał się po raz pierwszy tuż po wojnie. - Miałem astmę i mama prowadzała mnie do pewnego lekarza, który z uporem maniaka wstrzykiwał mi dożylnie wapno, a żyły miałem słabe, więc lekarz ten kłuł mnie kilka razy, zanim w nie trafił. Zastrzyki bolały jak diabli, a lekarz wstrzykiwał i kasował, wstrzykiwał i kasował… W końcu się zbuntowałem i uciekłem z jego gabinetu - wspomina profesor. Pierwszy zespół hospicyjny stworzył w 1987 roku. Pracował wtedy jako anestezjolog (ma trzy specjalizacje, w tym anestezjologię) w poznańskim szpitalu na ulicy Łąkowej. Widział mnóstwo cierpienia, bólu, odchodzenia ludzi wśród krzyku i łez. Pomyślał - tym ludziom można pomóc. Można uśmierzyć ich ból. Był w Szwecji, w Danii, widział, jak to się robi. Wyżebrał od szefa szpitala palarnię. Postawił w niej siedem łóżek. I tak to się zaczęło. - Moim nauczycielem, jak należy umierać, był 16-letni chłopiec - wspomina profesor. - Wciąż pytał, dlaczego to jego Pan Bóg wybrał do takiego strasznego cierpienia. Umierał w bólu duchowym, bo ten fizyczny udało nam się uśmierzyć. Ale chciał rozmawiać. Zrozumiałem, że ludzie, którzy odchodzą, chcą o tym mówić. Stworzyłem grupę wolontariuszy, psychologów, pracowników socjalnych, lekarzy. Jeździliśmy po domach umierających i rozmawialiśmy z nimi. Oswajaliśmy śmierć. Pomagaliśmy załatwić ważne sprawy. Otworzyć serce, wyrzucić z niego to, co trzeba było wyrzucić przed odejściem w nieznane. Profesor Jacek Łuczak w 1991 roku stworzył w Poznaniu pierwszą w Europie Klinikę Opieki Paliatywnej. Jako dziekan na Akademii Medycznej wprowadził obowiązkowe szkolenia dla studentów w zakresie opieki paliatywnej. - Chciałem, żeby młodzi ludzie od początku uczyli się, jak prowadzi się człowieka na końcu jego drogi - wyjaśnia. - Ludzie boją się umierać i boją się być przy umierającym. Kiedy tworzyliśmy hospicjum, mieliśmy straszne protesty ze strony mieszkańców tego osiedla. Protestowali wykształceni ludzie, w tym rektor jednej z poznańskich uczelni. Nie chciał obok siebie śmierci. Ale wygraliśmy - z pomocą mieszkańców i Kościoła. Krystyna Dziś mija czwarty dzień jej pobytu w hospicjum. Krystyna nie wie, co jej jest. Ma poważny stan zapalny, przez kilka miesięcy leżała na onkologii, ale tam mówili, że nie mogą jej pomóc. Że stan zapalny rozlał się już od płuca na wątrobę, na kości, na nadnercza. Że ona nie nadaje się już nawet na chemioterapię. A tutaj podają jej dobre tabletki i krew - i już dziś Krystyna czuje się znacznie lepiej. Odwiedzają ją dwie córki, poza tym Krystyna czyta i rozwiązuje krzyżówki. Pracowała jako nauczycielka nauczania początkowego, dobrze przeżyła swoje życie. Kochała i była kochana. Mąż zginął w wypadku. Kiedyś dużo podróżowała, ostatnio już nie, bo była za słaba na wyjazdy. O śmierci myśli, owszem, ale raczej w kategoriach żartu. Że to niby już jest koniec? Dlaczego? Chciałaby jeszcze pożyć. Pojeździć. Tyle jest ciekawych zabytków w Wielkopolsce, a ona ich nie widziała. Chciałaby je zobaczyć. Może się uda. Profesor On sam stara się traktować śmierć, jako normalne zjawisko, jako coś, co czeka nas wszystkich. Jego. Mnie. Jego bliskich. Zmarły jego dwie żony, widział umieranie tak wiele razy. W różnych wydaniach. Nie ocenia ludzi, obojętnie, jak reagują na odejście. Słucha. Jest dyskretny. W jego gabinecie, na fotelu możesz powiedzieć wszystko. Nie skrytykuje, nie oburzy się. Rozumie. - Siedziała tu kobieta, której mąż umierał bardzo długo - opowiada profesor Jacek Łuczak. - Przychodziła tu z pieskiem, pudelkiem. Siadała na fotelu i mówiła, że ona już nie może. Nie zniesie więcej tego czekania. Niech mąż już wreszcie umrze. Bo ją to wykańcza. Czy on pomógłby człowiekowi odejść? Czy jest za eutanazją? - Nie - zdecydowanie kiwa głową. - W żadnym razie. Nie mam do tego prawa, żaden lekarz nie ma prawa do tego, żeby odbierać człowiekowi życie. Jestem natomiast zwolennikiem sedacji. To znaczy wyłączania świadomości ludzi, którzy bardzo cierpią. Na przykład duszą się, jak przy raku płuc. Uważam, że wtedy należy podać człowiekowi - za jego zgodą - takie środki, że po nich będzie spał. Ludzie pytają: Czy ja w czasie tego snu mogę umrzeć? Możesz - odpowiadam. Ale nie będziesz już cierpiał. Uśmierzanie bólu jest dla profesora bardzo ważne. Niesie tę misję przez świat. Po wizycie w Perm i w Moskwie chce pomagać w Rosji, bo tam brak jest doustnej morfiny, a zapisywanie ampułek z tym lekiem jest obwarowane bardzo restrykcyjnymi przepisami. Że niby morfina może uzależnić. Profesor uważa, że nie należy jej żałować ludziom, którzy wiją się z bólu. Nie śpią, nie jedzą, stale skręcają się od strasznych męczarni. Podawanie im morfiny nie uzależnia! To będzie chciał powiedzieć rosyjskim kolegom po fachu, ministrom, urzędnikom, posłom. W Rosji jedno hospicjum przypada na 20 milionów ludzi. To tragedia. On chciałby to zmienić. Andrzej - Do raczyska można się przyzwyczaić - tłumaczy mi Andrzej. - Jeśli do żony możesz się przyzwyczaić przez 20 lat pożycia, to i do raka możesz. On sam choruje na raka jelita grubego. Nie boli go mocno, dostaje tu w hospicjum wspaniałe środki. Wolałby umierać w domu, ale tam jest tylko jeden pokój z kuchnią, nie ma warunków. Trudno. Przyszła kryska na Matyska. Długo walczył, opierał się kostusze, dłużej nie ma siły. Czy się boi śmierci? Nie. A czego tu się bać? - Wszystko już przeżyłem - mówi Andrzej spokojnym głosem. - Kawał świata zwiedziłem, uciekłem zawałowi serca, innym chorobom. Czy ktoś go odwiedza? Żona nie, bo sama ciężko choruje. A dzieci są w Lesznie, mają swoje sprawy. Jak przyjadą, stracą pracę. A praca jest dziś na wagę złota. Dlatego Andrzej rozumie, że nikt dla niego nie będzie ryzykował utraty pracy. Leży cichutko i spokojnie. Sam. I dobrze. Do nikogo nie ma pretensji. Profesor Z NFZ nikt nigdy hospicjum nie odwiedził. Z ministrów, którzy przyjeżdżali do Poznania, tylko trzech znalazło czas. Inni widać mieli ważniejsze sprawy. Za to hospicjum często odwiedza Arcybiskup Gądecki. Profesor chciałby hospicjum rozwijać. Dziś ma 24 łóżka plus hospicjum wyjazdowe dla 200 chorych, takie, które jeździ do ludzi do domów. Obok stoi hotel dla rodzin osób, które leżą w hospicjum. Ale jak ktoś chce, to może nocować przy bliskim, na takim składanym łóżku. Nic za to nie płaci. Umierający potrzebują, żeby ktoś przy nich był. Poprawił poduszkę, zwilżył usta. Porozmawiał. Pogapił się z nim na widok za oknem. Powspominał. Przez Hospicjum Palium przewija się 600 osób rocznie. Połowa z nich umiera tutaj, na jego oczach. Tak już musi być. Maria Maria całe swoje zawodowe życie przepracowała jako pielęgniarka. Podawała ludziom basen, leki, zmieniała pościel, robiła zastrzyki. Dziś sama potrzebuje pomocy. Ma złamane kręgi, nie bardzo może się ruszać. Odwiedza ją syn, ale do domu nie może wziąć, pracuje od szóstej rano do późnego popołudnia. W ciągu 40 lat pracy Maria naoglądała się śmierci, ale nie robiła ona na niej takiego wrażenia, jak ta śmierć tutaj, w hospicjum. Od marca, bo Maria leży od marca, na jej oczach odeszło osiem osób. Ostatnio 42-letnia kobieta. Jej dzieci przyszły się potem z Marią pożegnać, tak się zaprzyjaźnili. Maria płakała. Było jej żal i tej kobiety, i jej dzieci. Artur Przy Arturze siedzi żona Małgosia. Są w poznańskim hospicjum od pięciu tygodni. Pochodzą z Głogowa, ale tam nie ma takiej placówki. Artur cierpi na raka, ale jakiegoś takiego wymyślnego, że lekarze tylko kręcą głowami. Guz na miednicy z przerzutami do jamy brzusznej. Dziwoląg. A boli, jak cholera. Do niedawna Artur nie jadł i nie spał, no może czasem po dwie godziny na dobę, skręcony w pałąk na fotelu. Tutaj podali jakieś cuda i Artur zaczął jeść. Spać też może już na leżąco. Artur nie rozczula się nad sobą. Boli to boli. Rak to rak. - Chcę wykorzystać te ostatnie chwile - mówi. - Mam dla kogo żyć. Dla Małgosi i dwóch synów. Dostałem od nich krawat i poduszkę na Dzień Ojca. Z napisami: "Najlepszy tato na świecie", "Tata na medal". O śmierci nie myślę, bo co mi to da. Przyjdzie, to przyjdzie. I już. Profesor Tyle śmierci wokół można przeżyć tylko pod jednym warunkiem. Że ma się obok siebie miłość. On miał ją zawsze. Kilka żon, sześcioro dzieci, które kocha tak samo. Teraz też żyje z kobietą, którą kocha. - Trzeba kochać i dać się kochać - mówi Jacek Łuczak. - Inaczej jest się samotnym. A samotność jest gorsza od śmierci. Jest śmiercią za życia. Ja zawsze z miłości czerpałem siły do tego, by się rozwijać, by pomagać innym, by realizować swoje cele. Potrafię się nie tylko smucić, ale i śmiać się, i cieszyć życiem. Tak wiele dobrego doświadczam w moim hospicjum. Kocham. I to jest najważniejsze. (M. Mikołajska)
rRRCD. ppd5pyg8yu.pages.dev/188ppd5pyg8yu.pages.dev/243ppd5pyg8yu.pages.dev/271ppd5pyg8yu.pages.dev/279ppd5pyg8yu.pages.dev/141ppd5pyg8yu.pages.dev/194ppd5pyg8yu.pages.dev/371ppd5pyg8yu.pages.dev/240ppd5pyg8yu.pages.dev/294
kiedy śmierć się uśmiecha