Myli się jednak ten, kto sądzi, że w Meksyku śmierć jest zabawą. TVN24; Najnowsze; Fakty; Wybory 2023; TVN24 GO; Kiedy śmierć daje życie, czasem kilka.
– Czasami rodzice mówią: „nie pozwalam ci, nie odchodź”. Zdarza się, że przerywają dziecku śmierć, a ono potem męczy się jeszcze kilka godzin, kilka dni. Bo dzieci się słuchają. Jak mama nie pozwala, to nie umierają. Dobrze jest, kiedy rodzice powiedzą: „jeżeli chcesz, kochanie, to odejdź”. I ono wtedy umiera spokojniej – mówi Agnieszka tym, dlaczego warto organizować urodziny nieuleczalnie chorym dzieciom, o radosnej (!) pracy w hospicjum i jak zachować się, gdy naszych znajomych spotka tragedia opowiada Agnieszka Szulc z łódzkiej Fundacji Cicha: Agnieszka Szulc, pracownik socjalny Fundacji Gajusz* – tak brzmi oficjalna wersja. Ale nie lubi pani tego określenia. Agnieszka Szulc: Bardzo nie lubię. Kojarzy się z pracownikami, którzy decydują, czy należy się zasiłek, czy się nie należy. Ale moja praca w ogóle się z tym nie wiąże. Ja nie przyznaję zasiłków ani ich nie odbieram. Asystuję rodzinom od przyjęcia do hospicjum aż do momentu, kiedy ich dziecko więc pani: asystentka się pomagać w bardzo różnych, przyziemnych kwestiach. Rozeznaję się w sytuacji materialnej rodzin, zajmuję się prezentami gwiazdkowymi, urodzinowymi, spełnianiem marzeń – niestety, tych ostatnich. I organizuję pogrzeby. To chyba dla mnie zdobywa się zaufanie rodziny, która żyje w perspektywie bliskiej śmierci dziecka?Chyba szczerością. Nigdy nie wiem, czy to jest moją wadą czy zaletą, ale mam podobno wszystko wypisane na twarzy. Jeśli jestem szczęśliwa, to się uśmiecham, jeśli jestem zła, to się złoszczę. Nigdy też nie okłamuję rodzin i naprawdę zależy mi na tym, żeby im pomagać. Po drugie, nauczyłam się też nie oceniać. Każdy ma prawo do przeżywania tego w zupełnie inny sposób. Staram się na tyle, na ile jest to możliwe – zrozumieć. Czasami zdarza się, że mamy przelewają frustrację na mnie. Ale nie chowam urazy. Ja wiem, że to są te najsilniejsze emocje, nie do opanowania, kiedy rodzic walczy o życie SzulcWie pani, co piszą o pani w internecie?Nie miałam jeszcze odwagi ja pani powiem. „Jest pani cudowną osobą. Dziękuję za pani wrażliwość”. „Brak słów, żeby wyrazić mój do pani szacunek”. „Ta kobieta to prawdziwy anioł”. „Walczyła za mnie o godny pochówek mojej córki. Będę jej wdzięczna do końca życia”. …Trzymane za rączkę się nie bojąDaje pani z tym wszystkim radę?Czasami znajomi mówią, że oni by nie mogli tak pracować. Ja się wtedy trochę złoszczę, bo owszem, hospicjum to jest takie miejsce, do którego dzieci przychodzą, żeby odejść, ale zanim odejdą, to jest czas często miły, który daje dużo radości. To naprawdę nie jest tak, że ja codziennie przychodzę do pracy i ktoś umiera. My się z tymi rodzinami zżywamy. Nawet jeśli dzieci odeszły, zawsze będę miała w pamięci mamę, tatę, rodzeństwo. Owszem, przychodzi ten moment smutku, złości, „dlaczego?”, ale w większości są to miłe dni. I jeszcze jedna rzecz – te chore dzieci mają w sobie niewyobrażalną mądrość. Mądrość i silniejsze od rodziców?Zawsze. Mam wrażenie, że mają swój własny plan, choć nie zawsze mogą i umieją nam o nim powiedzieć. Z reguły odchodzą w najlepszym dla rodziców momencie. Wtedy, kiedy trzeba. I one to robią tak, jakby świadomie podejmowały i tata są w stanie ulżyć dziecku?Kiedy małe dzieci są w ramionach rodziców albo przy nich, to czują się bezpieczne. Jak mamusia by powiedziała, że należy wejść w ogień, to dziecko by weszło, „bo mamusia tak powiedziała”. Nawet jeśli cierpią, dzieje się coś złego, ale mama trzyma za rączkę, to są spokojne. One się niczego nie boją. Dopóki jest mama, dopóki jest tata, to się nie boją. Boją się rodzice, bo nie wyobrażają sobie życia bez dzieci. A te często mówią: „nie martw się, mamusiu, wszystko będzie dobrze”.Rodzice nie pozwalają dziecku umrzeć?Czasami je szarpią: „nie pozwalam ci, nie odchodź”. Zdarza się tak, że przerywają dziecku śmierć, a ono potem męczy się jeszcze – kilka godzin, kilka dni. Bo dzieci się słuchają, są grzeczne. Jak mama nie pozwala, to ja nie umieram. Wiadomo, tego nie można ciągnąć w nieskończoność. Dobrze jest, kiedy rodzice pozwalają: „jeżeli chcesz, kochanie, to odejdź”. I ono wtedy spokojniej nie mamy drugiej szansyO czym marzą umierające dzieci?Marzenia są bardzo różne. Czasami tak przyziemne, jak „kup mi grę”, że aż człowiek chciałby zrobić coś więcej. Innym razem to wyremontowanie pokoju. Pięknym marzeniem, które przy dość dużych wysiłkach udało mi się spełnić dla chłopca onkologicznego, był wyjazd na wakacje nad morze. Chłopiec po powrocie miał 300 procent więcej siły! I tej siły starczyło mu do dzisiaj, mimo że rokowania lekarzy były zupełnie inne. Miałam okazję zobaczyć go nad tym morzem, widzieć, jak cieszy się z bursztynów, które zebrał, jak tworzył z nich słyszy pani, że czegoś się nie da załatwić?Kilka osób z mojego otoczenia się śmieje, że rzeczy niemożliwe robię od ręki, na cuda trzeba poczekać do jutra. Zdarza się, że trzeba załatwić rzeczy niemożliwe – nie wiem, jak to robię. Po prostu idę załatwić coś z nastawieniem, że nie mogę tego nie załatwić. Bo tu często chodzi o życie. Ale to nie tylko ja, cały zespół tak funkcjonuje. Czy to transport medyczny, jakieś marzenie, zdobycie leku, wykonanie jakichś badań – po prostu trzeba to zrobić, bo my nie mamy drugiej też pani podopiecznym urodziny. Są prezenty, torty – dla każdego inny. Nawet jeśli dziecko nie mówi, nie ma z nim kontaktu, czuje tę miłość?Czuje, na pewno czuje! To naprawdę da się wyczytać. Mamy wiedzą, że dziecko czuje ból, mimo że nie mówi i nie płacze. Wie, kiedy dziecko jest spokojne. Czasami gdy podczas rozmowy z mamą powiem coś śmiesznego, widzę, że dziecko się uśmiecha albo reaguje na mój głos. Mimo że jest z nimi bardzo ograniczony kontakt, albo raczej inny, niż my znamy – to one wiedzą, kiedy są zaopiekowane, kochane. A kiedy dziecko idzie do szpitala, to czuje, kiedy mamy nie ma. Nawet jeśli wszyscy opiekują się nim tak samo, ono wie, że to nie jest mama i denerwuje też pani prezenty dla brata albo siostry podopiecznego chorych dzieci są obarczone sytuacją rodzinną. Kiedy zbliża się majówka (pomijając, że jest koronawirus), normalnie bierzemy rowery, jedziemy do lasu, na działkę, robimy grilla. A jak są dzieci, które umierają, to cała rodzina siedzi przy łóżku. I te zdrowe dzieciaki nie mogą w pełni korzystać z wyjazdów, wakacji, spędzania wspólnego czasu, bo nie ukrywam: to życie toczy się wokół łóżka. To łóżko zawsze jest w centralnym miejscu mieszkania czy żeby zabrali je w kocykuIle razy była pani przy śmierci dziecka?Bezpośrednio dwa razy. Ale z reguły w momencie, kiedy dziecko odchodzi, rodziny są same, bo tak chcą. Bo już wiedzą, co będzie. Mają wtedy czas, żeby się pożegnać, przytulić, powiedzieć ostatnie rzeczy, które chcą, żeby zostały dopowiedziane. Zdarza się jednak, że jak jest bardzo źle i odchodzenie nie jest do końca spokojne, to wtedy jedzie zespół medyczny. Po to, żeby ulżyć dziecku lekami, żeby się nie męczyło. Wtedy nie ma miejsca dla mnie – jest rodzina, lekarz, pielęgniarka. Walczą o to, żeby dziecko odeszło jak najspokojniej. Ja stoję pod drzwiami. A kiedy lekarz powie: „Agnieszka, nic więcej nie zrobię. Dziecko odeszło”, wtedy załatwia pani formalności. Idzie pani do urzędu albo… kupić sukienkę lub garniturek do trumny, bo rodzic nie jest w wychodzi lekarz, dziecko jest jeszcze w domu. Razem z rodziną czekam na firmę pogrzebową. Pierwszym najgorszym momentem jest ten, kiedy zabierają ciało. Do rodziców dociera, że dziecko umarło, że go już nie ma. Nie mogą go zobaczyć, przytulić. Staram się wtedy, żeby maleństwo, np. roczne, zostało wyniesione z domu w kocyku, a nie w paskudnym worku. Najgorszy widok dla rodziców to pakowanie do worka. Ja wiem, że wymogi sanepidu są takie a nie inne, ale można to zrobić chociażby za drzwiami. Nie spotkałam się jeszcze z firmą pogrzebową, która by mi odmówiła wyniesienia dziecka w kocyku, na rękach. To rzecz, która nie należy do niczyich obowiązków, ale pomaga się dzieje dalej?Standardowo – jeśli dziecko zmarło u nas, lekarz wystawia kartę zgonu. Ja z tą kartą i rodzicami jadę do urzędu stanu cywilnego. Urzędnik sporządza akt zgonu, podaje, i czasem ani mama, ani tata nie mają odwagi wziąć tej kartki. Wtedy ja ją to pani musi myśleć za nich życia – trzeba wykupić miejsce na cmentarzu. Jeżeli jest – jest łatwiej. Jeżeli nie ma, mogą się zacząć schody, bo zasiłek pogrzebowy to 4 tys. złotych. Jeżeli nie ma miejsca na cmentarzu w dużym mieście, mamy 99 proc. szans na to, że zasiłek nie wystarczy na pochówek dziecka. Musimy omówić wszystkie szczegóły w firmie pogrzebowej. Rodzice czasem nie są w stanie odpowiadać na pytania: taka trumienka czy taka? Z połyskiem czy bez? To nie jest czas, kiedy oni chcą decydować, więc ja to robię. Ostatnio musiałam wybrać kwiaty, jakie dziecko będzie miało na pogrzebie. Mama nie mogła pojechać, musiała zostać z drugim dzieckiem, które też jest niestety chore. A tata prosił: „pani Agnieszko, jak się na tych kwiatkach w ogóle nie znam”. To było dla mnie bardzo nie zostawiła pani tego pani zapytać, czy te rodziny są dla mnie ważne. A ja powiem tak: ostatnio dojeżdżałam do pracy prywatnym samochodem. Samochód stanął mi na środku skrzyżowania, zagotował się. Oczywiście – martwiłam się, Łódź – duże miasto. Ale zadzwoniłam po kolegę z fundacji, powiedziałam, żeby mi przywiózł samochód służbowy, a swój prywatny zostawiłam. Trudno – mówię – postawię trójkąt, niech się dzieje wola nieba, wieczorem po niego wrócę. Dałam koledze kluczyki i mówię: jadę, bo rodzina na mnie czeka. Powinnam być tam od godziny. Każdy może wziąć urlop na żądanie. Ale nawet mi do głowy nie przyszło, żeby powiedzieć „nie mogę dzisiaj pomóc”. Mam nadzieję, że moje rodziny czują się nie wiem, co powiedziećCzasami zachoruje dziecko naszych znajomych. A my tak bardzo nie wiemy, co zrobić, że… nie robimy nic. Doradzi pani coś?Po pierwsze, nie przestawać się odzywać. To się najczęściej dzieje przy dzieciach chorych onkologicznie albo takich, które wcześniej były zdrowe, radosne. Jesteśmy ich wujkami, ciociami, znamy je od urodzenia, byliśmy na chrzcinach i komuniach i nagle: poważna choroba. Mam kolegę, który ma córkę po białaczce. Powiedział: „najgorsze było to, że wszyscy się od nas odwrócili. Nagle zostaliśmy sami”. I to nie dlatego, że ludzie przestali ich lubić, tylko nie wiedzą, co powiedzieć. Ba, my naturalnie uciekamy od problemów. Nie chcemy, żeby nasze dzieci oglądały chore dzieci. Próbujemy je od tego odsunąć, uchronić. Ja też się boję. Jadę do rodziny, którą mam poznać i też nie wiem, co powiedzieć. No bo co można powiedzieć?Ale wtedy trzeba chyba być szczerym: „znamy się tyle lat, jesteście teraz w takiej sytuacji, a ja naprawdę nie wiem, co mógłbym powiedzieć albo boję się, że mógłbym powiedzieć coś głupiego. Ale jeśli pozwolisz, to chciałbym spróbować spotkać się z wami. Jeśli zrobię coś, co cię zaboli albo zdenerwuje, to mi o tym powiesz, i ja będę na drugi raz wiedział. To też jest dla mnie trudna sytuacja”.Potrzeba tu dużo empatii. Kiedyś pewna mama na mnie nakrzyczała. Podczas rozmowy stwierdziła, że jestem beznadziejna. Jak odłożyłam telefon, to się popłakałam. Przeanalizowałam, co ewentualnie mogłam zrobić źle. Wyszło na to, że tak naprawdę to nic. Pomyślałam, że ona jest zła na cały świat. Pojechałam do niej i jej powiedziałam, że ja tu jestem, żeby pomóc. Nie muszę tego robić, ale chcę. Potem byłyśmy bardzo blisko. Ona zrozumiała, że to nie jest niczyja wina, że jej dziecko jest chore. Tak po prostu los chciał. Przestała się złościć, dała sobie też inną poruszającą sytuację. Tuż przed śmiercią jednej małej pacjentki pomyślałam: zrobimy sesję zdjęciową. Zadzwoniłam do naszej pani fotograf i skakałam po łóżkach, podawałam tlen malutkiej, tu światło, tu poduszeczkę. Miałam wyczucie, bo niedługo później dziewczynka zmarła, a piękny album pozostał. Kiedy mama go dostała… tego się nie da opisać. To jej zostanie na całe życie. Bardzo pomagają mi lekarze. Mówią: „Agnieszka, jeśli masz coś do zrobienia, to zbliża się ten moment”.A pani mówi: nie można mieć lepszej chciałabym przestać pracować w Gajuszu. Mam cudowną że czasami leją się się. Wie pani, czasami jestem na coś zła, ktoś mi coś nabroi, jest mi smutno albo właśnie zagotuje mi się samochód i wiem, że będę miała bardzo duży wydatek. I tak sobie wtedy stoję na środku skrzyżowania i myślę: „ja przecież nie mam żadnych problemów. Musze tylko dotrzeć do mamy, która dwie godziny temu straciła dziecko”. Jest mnóstwo sytuacji, kiedy patrzę na ludzi, jak denerwują się na takie nieistotne rzeczy. A przecież jestem zdrowa, moja córka jest zdrowa, dzisiaj pięknie świeci słońce – cieszmy się. „Moje” dzieci nauczyły mnie, że należy wstać i się cieszyć, bo mamy przed sobą cały dzień bez bólu. Często tego nie doceniamy. Budzimy się rano i nic nas nie boli. A jak nas boli ząb, jest tragedia, szalejemy, zwalniamy się z pracy, dentysta, środki przeciwbólowe. Robimy wszystko, bo nie jesteśmy w stanie wytrzymać. Ból zęba to jest nic przy bólach nowotworowych. My naprawdę nie mamy problemów.* Łódzka Fundacja Gajusz istnieje od 1998 roku. Każdego roku wspiera ponad 400 rodzin, które znalazły się w kryzysowej sytuacji. Zapewnia poczucie bezpieczeństwa, całodobową opiekę, spełnia marzenia. W jej ramach mieszczą się Interwencyjny Ośrodek Preadopcyjny Tuli Luli, hospicjum domowe, hospicjum stacjonarne dla nieuleczalnie chorych dzieci, często pozbawionych opieki rodzicielskiej, zwane Pałacem, hospicjum perinatalne oraz Centrum Terapii i Pomocy Dziecku i Jego Rodzinie, czyli „Cukinia”. Więcej informacji na 0000 109 866numer konta Pekao 80 1240 1545 1111 0010 6257 także:Tulisie i ciocie od przytulania. Zajrzyjcie do miejsca, w którym mieszka miłość [reportaż]Czytaj także:Byłam świadkiem 45 minut życia. To była lekcja bezwarunkowej miłości do dzieckaCzytaj także:Porodówka dla kobiet, które rodzą śmiertelnie chore dziecko

99 Lvl: Kiedy Śmierć się uśmiecha – 50 PH (jeśli nie powiemy całej prawdy Kapitanowi) 100 Lvl: Pomóż przy zaopatrzeniu grupy zwiadowczej z Werbin - 100 PH 100 Lvl: Piracka nora - 200 PH 100 Lvl: Łapówka dla smoka umożliwiająca wykonywanie questów z nim - 25 PH 101 Lvl: Sekret pierścienia demonów - 100 PH

Najtrudniej jest mówić przy stole o własnej śmierci. Ale kiedy już się zacznie, trudno przestać. I wtedy można się zwierzyć obcym ludziom, że chcielibyśmy, by po naszej śmierci bliscy czuli pustkę, której nie da się zapełnić. Bo to będzie znak, że dobrze żyliśmy. Paweł wzniósł toast za dziadka Edka. – Spędzałem u niego i babci wszystkie wakacje i ferie. Lubiłem słuchać jego historii, lubiłem z nim rozmawiać. Obiecałem, że z każdej zagranicznej delegacji wyślę mu kartkę pocztową. Ostatniej, z Rosji, nie zdążyłem wysłać, więc przywiozłem ją na pogrzeb. Dziadek umarł w lipcu 2018 r. Wypijmy za jego zdrowie! Ewa wypiła za swoją mamę. – Porzuciłam ją tuż przed śmiercią, umierała dwa tygodnie, napięcie było nie do zniesienia. Siedziałam z siostrami i kłóciłyśmy się o wszystko, a ona leżała w pokoju obok, pojękując. Powiedziałam, że muszę wracać do siebie, nie dam rady dłużej. Pół godziny później telefon, że mama nie żyje. Kochała mnie bezwarunkowo, a ja nigdy jej za to nie podziękowałam.
Najświętsza Śmierć akceptuje wszystkie swoje dzieci, dokładnie takie jakie są. Nie interesuje Jej jaką religię wyznajemy lub czy nie wyznajemy żadnej. La Rosa Blanca uśmiecha się do swoich dzieci, gdy pokonują swoje codzienne zmagania i znajdują siłę w poświęceniu się Jej. Jest wierna, nigdy nie opuszcza swoich wyznawców.
zapytał(a) o 17:34 Co oznacza jeśli zmarły się uśmiecha? Nie chodzi mi o to że mi się śnił lecz na pogrzebie Po prostu miał pogodną minę bardzo uśmiechniętą nie zdawało mi się wszyscy to widzieli i także się zastanawiająto było na pogrzebie leżał w trumnieten uśmiech był jakiś inny jeszcze niegdy za zycia tak sie nie uśmiechnął,pytałam moją babci co ona o tym sadzi i powiedziała że może dlatego ze skończyło się jego cierpienie ze wkoncu przestało boleć ale sama nie wiem dlaczego tak się uśmiechał Ostatnia data uzupełnienia pytania: 2010-07-07 21:15:14 Odpowiedzi blocked odpowiedział(a) o 17:35 Może to skurcz mięśni twarzy. blocked odpowiedział(a) o 22:57 O Boże... wy i te wasze słodkie "odszedł szczęśliwy". Nawet jeśli, to po śmierci władza nad ciałem znika, a więc całe ciało i wszystkie mięśnie się rozluźniają. Być może jest to wina związków chemicznych reagujących ze sobą, które doprowadzają do nienaturalnego usztywnienia. Sama stwierdziłaś, że ten uśmiech był "nienaturalny". BadAngel odpowiedział(a) o 17:35 moze mial spokojna bezbolesna smierc... to chyba dobrze :)no normalnie, zmarł z uśmiechem na twarzy . ze zmarły umarł nie cierpiąc Sнαкαя. odpowiedział(a) o 17:36 blocked odpowiedział(a) o 17:37 że ma pogodny wyraz twarzy. niektórzy twierdza że jest szczęśliwy po śmierci ale ja uważam że to nic nie znaczy. Gośka_55 odpowiedział(a) o 17:37 Nie rozmumiem. Chodzi o to że np. jakiś umarlak weżał w otwartej trumnie i się uśmiechał? Czy nagle jsię uśmiechnoł. a może Ci sie przewidziało ? Gośka_55 odpowiedział(a) o 17:38 Może miał coś z mięśniami twarzy jakiś skórcz czy coś ... blocked odpowiedział(a) o 17:41 nie wiem o co ci chodzi. Widziałaś zjawe jak się uśmiechała ? czy jak ciało było składane do trumny lub lezalo w trumnie ?. Jezeli widziałas taka zjawe to znaczy (chyba) że jest jej dobrze a jezeli sie zwolki usmiechaly to zdaje mi sie ze to znaczy ze chyba nie cierpial jak umieral lub miał coś z mięśniem blocked odpowiedział(a) o 17:53 To oznacza jest tam gdzie jest to mu dobrze. blocked odpowiedział(a) o 19:03 Człowiek za życia miał taki wyraz twarzy i mu najzwyczajniej zostało. blocked odpowiedział(a) o 20:53 Może być wiele hipotez na ten że zmarły, który miał uśmiech na twarzy po prostu podczas śmierci nie cierpiał, a teraz w innym życiu jest szczęśliwy. Może być to także skurcz mięśni twarzy. Albo człowiek zawsze był pogodną osobą i miał taki wyraz twarzy i tak mu pozostało:) Ale najbardziej wierzę w tą pierwszą hipotezę. Spokojna, bezbolesna śmierć zawsze zadowala człowieka, bo na taką śmierć trzeba sobie czymś zasłużyć;)Pozdrawiam. Już Ci to wyjaśniam. Zmarłym tuż po śmierci zajmują się odpowiednie osoby, myją, ubierają, na oczy nakładają takie jakby klapki, aby były zamknięte, a szczękę podwiązują (tak aby usta nie otwierały się i wyglądały "ładnie"). Następnie ciało zmarłego leży ileś tam godzin (zależy kiedy pogrzeb) w chłodni, wszystko zamarza, szczęka sie domyka, usta nabierają odpowiedniego łuku, jeśli pielęgniarki to źle zrobią oczy mogą sie otworzyć pod wpływem ciepła tak samo usta. Mogłaś to widzieć bo sie dobrze żeby nie było, ja tego nie wiem z jakiegoś badziewnego filmu, czy serialu. Vanessa0 odpowiedział(a) o 15:39 ja niestety wiem co to znaczy , wiesz gdy się umiera widzi się śmierć czyli anioła ubranego na czarno uśmiecha się i zabiera życie czasem nawet zabiera cie na kilka sekund do raju gdy to widzisz cieszysz się poprostu tęsknisz i wiesz co się stanie cieszysz się z osiągnięć z tego że wszyscy cię kochali umarł już z uśmiechem bo był szczęśliwym człowiekiem miał szczęście bo nie każdy człowiek jest szczęśliwy beeXxx odpowiedział(a) o 13:49 może widział coś dobrego jak np raj , mózg przestawał pracwować i może ustąpił także ból ;) wow, nie wiem, mi się nie zdażyło... Nawet jak zmarły strasznie cierpiał, wyraz twarzy nie ma znaczenia :/ za dużo CSI oglądacie :P Czytałam o prostu jest w niebie i się cieszy,bo tam mu jest dobrze : ) blocked odpowiedział(a) o 15:03 Że jest spokojny po śmierci. Nie ma ' problemów ' po prostu jest też napięły się nerwy. Mojej prababci przed zaplombowaniem trumny poruszył się palec np. Uważasz, że ktoś się myli? lub
Dziś omówimy kilka ciekawostek o śmierci. Interesującym faktem dotyczącym śmierci jest to, że istnieją trzy rodzaje. Pierwszym jest śmierć mózgu. Ma to miejsce, gdy mózg przestaje działać, ale inne narządy nadal funkcjonują. Drugi to śmierć kliniczna. Jest to określenie sytuacji, gdy serce danej osoby przestaje bić. Radość jest stanem normalnym chrześcijanina. To jej brak oznacza, że coś jest nie w porządku. Krystyna zachorowała na raka płuc. Przeszła dwie operacje, chemię, radioterapię. Gdy okazało się, że konieczna jest trzecia operacja, załamała się. Choć już wcześniej towarzyszyły jej ciężki lęk i smutek, teraz była nimi emocjonalnie sparaliżowana. Wtedy znajomi z parafii w porozumieniu z proboszczem zaproponowali jej modlitwę wstawienniczą. W pewną niedzielę po Mszy św. kilka osób wraz z księdzem pomodliło się nad nią. To był przełom. Nie żeby naraz ustąpiła choroba – ustąpił smutek. – Szłam na tę operację jak na jakiś lekki zabieg, zupełnie odeszły czarne myśli. Miałam poczucie wielkiego spokoju. A gdy po operacji dzwoniły do mnie dzieci i słyszały mój wesoły głos, myślały, że się jeszcze nie odbyła – śmieje się Krysia. Zmianę zauważył także kapelan szpitala, który znał pacjentkę z poprzednich pobytów. „Pani jest jakaś inna. Co się stało?” – pytał. Skorzystali na tym także inni pacjenci, których tym razem Krystyna pocieszała i podnosiła na duchu. – Robiłam to, czego wcześniej sama potrzebowałam. To jest niesamowita moc Boża. Ciągle czuję, że Bóg jest ze mną – cieszy się. Gdy potem rozmawiała z panią onkolog, lekarka powiedziała: „Ja panią podziwiam. Życzyłabym sobie, żeby każdy przychodził z taką radością i z takim optymizmem, bo taki pacjent dłużej żyje”. Uwolnieniem okazało się nie tyle fizyczne zdrowie, ile radość i pokój, których świat dać nie może, bo pochodzą od Boga. Śmiech zza kratyTonący w półmroku korytarz klasztoru. W rozmównicy okratowane okienko. Za zgodą przełożonych można przez nie porozmawiać z siostrami. Odchyla się zasłona. Z drugiej strony kraty pokazują się dwie sympatyczne, uśmiechnięte twarze. To uśmiech, przy którym robi się jaśniej. Zakonnice opowiadają jedna przez drugą o cudach, jakich doświadczają na co dzień. Raz po raz żartują, śmiejąc się perliście. Zdaje się, jakby radość wylewała się przez kratę i napełniała cały które stykają się ze środowiskami żywej wiary, na ogół są zaskoczone panującą tam atmosferą. Wciąż funkcjonuje bowiem stereotyp, wedle którego głębokie życie religijne prowadzi do surowej powagi, która gardzi emocjami. To brak uśmiechu, traktowanie wszystkiego śmiertelnie serio to niedobry prognostyk dla adepta życia we wspólnocie. Wiedzą o tym przełożeni zakonni, którzy z zasady bacznie obserwują kandydatów nieskłonnych do żartów i pozbawionych poczucia motywuje do radości, bo, jak stwierdził kiedyś ks. Józef Tischner, „od czasu, gdy Chrystus zwyciężył śmierć, żaden optymizm nie jest w Kościele przesadą”. 10 min czytania. To nie jest amerykański film. Nie od razu stajesz na nogi i wcale nie musisz na końcu zwyciężyć – mówią ci, którzy otarli się o śmierć. Wersja audio dostępna tylko w

Uśmiecha się Siostra. Tak, lubię to. Czy to trudne, kiedy pracuje się w hospicjum? Nie. W domowym hospicjum pracuję ponad pięć lat. Ten czas to dla mnie wielkie szczęście i spełnienie marzenia, które choć zrodziło się w czasie studiów, to wtedy go sobie nie uświadamiałam. Marzyła Siostra, by spotkać śmierć? Ja nie marzyłam o śmierci. Marzyłam, żeby być blisko tych, którzy muszą przejść przez granicę. Już na studiach prowadziłam w duszpasterstwie jezuitów seminarium dla studentów o śmierci, umieraniu. Nie wiem, skąd mi się wzięły takie zainteresowania. Może wpłynął na nie fakt, że dramatycznie przeżyłam śmierć mojej matki chrzestnej. Bardziej niż samo odejście zapamiętałam jednak moment, kiedy zobaczyłam ją bardzo cierpiącą i zabrano mnie od niej. Czy to było dobre? Powinniśmy izolować dziecko od umierającej babci albo dziadka, czy może raczej pozwolić być blisko? W hospicjum, kiedy ktoś odchodzi, staramy się towarzyszyć całej jego rodzinie. I najmłodszym, i najstarszym. Zachęcamy, by także dzieci przygotowywać do pożegnania. Lubi Siostra swoją pracę? Lubię. Jestem lekarzem, ale długo nie pracowałam w zawodzie. Opiekowałam się co prawda chorymi siostrami, ale to nie to samo. Praca w hospicjum była moim marzeniem, dlatego poprosiłam o nią przełożonych. Chciałam być blisko tych, którzy odchodzą. Lubi pani słowa „odchodzić” albo „zbliżać się do kresu”? Bo ja nie za bardzo lubię słowo „umierać”. Mistyka śmierci... Nie, to nie żadna mistyka. Po prostu unikamy określeń, które nie za dobrze się kojarzą. Starałam się nie mówić do chorego: „Pan umiera” albo do rodziny: „Pacjent wkrótce umrze”. Po co używać słów ostrych, raniących, skoro można inaczej, cieplej. Rozmawiamy o śmierci przy herbacie i domowym cieście. Kiedyś myślałam, że na takie tematy zarezerwowany jest szczególny czas, miejsce i atmosfera. Że musi być doniośle, z pełną powagą. Rozmawiając z ciężko chorymi ludźmi, i w ogóle w rozmowach o śmierci, projektujemy nasze własne lęki. Tymczasem trzeba zwyczajnie. Staram się, żeby wiedza, którą przekazuję, nie była łopatologiczna, ale też żeby nie opowiadać historyjek. Często wracam w myślach do maksymy: „Nie musisz mówić całej prawdy, ale niech wszystko, co mówisz, będzie zgodne z prawdą”. Czasami, zanim wejdę do mieszkania, członek rodziny czeka na mnie na klatce schodowej i mówi ściszonym głosem: „Proszę nie mówić, że siostra jest z hospicjum”. Jednak kiedy się lepiej poznajemy, te lęki i powaga opadają. Ale muszę dodać, że każda historia jest inna, każdy pacjent jest inny. Pracujemy „autorsko”, nie według z góry ustalonych scenariuszy i szablonów. Także dlatego lubię tę pracę. Na czym ona polega? Jestem lekarzem w Hospicjum Domowym im. św. Łazarza w Krakowie. Kwalifikujemy pacjenta do domowej opieki hospicyjnej, jeśli ma takie życzenie, a rodzina może mu zapewnić niezbędną opiekę. Są chorzy, którzy chcą odejść u siebie. Odwiedzając chorych, oceniam ich stan, staram się określić, z jakim rodzajem cierpienia boryka się chory, decyduję o leczeniu, włączam środki uśmierzające ból, jeśli pacjent cierpi. Kiedy rodzina czuje się bezradna, pokazuję, jak ułożyć chorego w łóżku, jak go umyć, zmienić pampersa, zaścielić łóżko albo podać zastrzyk. Odwiedzam pacjentów regularnie. Oswajamy się, nawiązujemy więź. Patrzy Siostra na swoich pacjentów bardziej jak lekarz czy osoba duchowna? Opowiem dwie anegdoty. Parę lat temu przyszłam na pierwszą wizytę do nowego pacjenta. Otworzyłam drzwi, przedstawiłam się „siostra Elżbieta”, a nie „doktor Elżbieta”. Kiedy wypełniłam wszystkie papiery, a jest ich bardzo dużo, sięgnęłam do plecaka po aparat do mierzenia ciśnienia i stetoskop. Mąż chorej popatrzył na mnie i wybuchnął śmiechem. „Myśleliśmy, że siostra przyszła zrobić wywiad, a potem przyjdzie doktor” — powiedział. Innym razem, gdy przyszłam do chorego, jego dwuletnia wnuczka popatrzyła na mnie i moje słuchawki i podsumowała: „O, dwa w jednym”. Od tego czasu mówię, że jestem „dwa w jednym”. Staram się jednak nie mieszać dwóch bytów i zawsze najpierw koncentruję się na kwestiach medycznych. Moja główna rola to ocenić stan pacjenta i zadecydować, jak pomóc jemu i jego rodzinie. Wbrew pozorom częściej niż ja okazję do głębokich rozmów o wierze mają rehabilitantki i pielęgniarki, które spędzają z pacjentami o wiele więcej czasu. Przypomina mi się moja niedawna pacjentka, pani Hania. „Wie siostra, ja tak szczerze powiem, nie chodziłam za bardzo do kościoła” — wyznała pewnego dnia. Zostawiłam jej numer telefonu do naszego kapelana. Nie dopytywałam, nie nalegałam. Po jakimś czasie pani Hania powiedziała: „No jeszcze nie zadzwoniłam do kapelana, ale się zbieram. Ale siostro, z czego ja się będę spowiadać?”. Zapytałam ją, na którym miejscu w jej życiu był Pan Bóg, bo przecież wiadomo, że nikogo nie zabiła i nie okradła. Ale to już trudne zadanie kapelana — wydobyć z ludzi prawdę o nich samych. Prawdę, którą czasem ukrywali przez całe życie. Czy przywiązuje się Siostra do swoich pacjentów i ich rodzin? Na czas, kiedy się nimi opiekuję, tak. Ale potem przychodzą następni, dlatego nie jestem w stanie podtrzymywać tych kontaktów. Ci, którymi zajmowałam się dłużej, pozostają we mnie. Przed uroczystością Wszystkich Świętych odwiedzam ich na cmentarzach i robię sobie prywatne wypominki. Długa ta lista? Długa... Ale wiem, że wspierają mnie z nieba. Dają mi siłę, by kontynuować tę pracę. Czy odchodzący ludzie mają marzenia? Mają! I naszym zadaniem jest, aby je z nich wydobyć i spróbować spełnić. Czasem są to bardzo proste rzeczy, np. chory chciałby pójść na spacer, ale jednocześnie jest to trudne do zrealizowania w jego stanie. Pamiętam pacjenta, który pragnął wyjechać do swojego domku letniskowego na wsi. Był w ciężkim stanie, jednak żona i dzieci tak wszystko zorganizowały, że stało się to możliwe. My pomogliśmy załatwić pomoc z innego hospicjum, które znajdowało się niedaleko tego domku. Pan odszedł właśnie tam. Szczęśliwy, że jest na swoim tarasie i ogląda swój ogród. Kobiet nie pyta się o wiek... Mam 60 plus. W tym roku przechodzę na emeryturę. Opiekuje się Siostra ludźmi starszymi czy młodszymi od siebie? Takimi i takimi. W pierwszych latach mojej pracy duże wrażenie robiło na mnie, gdy opiekowałam się ludźmi młodymi. A teraz nie? Do śmierci można się przyzwyczaić? Oswoić? Oswoić to dobre słowo. Czy myśli Siostra czasem: „Boże! To niesprawiedliwe!”. Tak. Choć powiedziałam, że oswajam śmierć, trudno jest się pogodzić z widokiem odchodzącej młodej mamy, która ma dzieci i sama jest dla kogoś dzieckiem. Myślę wtedy, że przecież jeszcze nie czas, że to takie nienaturalne... Praca w hospicjum wpływa na to, jak myśli Siostra o swojej śmierci? Tak. Wielu ludziom towarzyszyłam do końca i często było mi dane być z nimi w momencie przejścia albo zaraz po nim. Po ludzku nie boję się śmierci, czuję duży spokój. Boję się natomiast cierpienia i zależności od innych. Choć z tego drugiego wyzwalam się dzięki pracy w hospicjum. Kiedyś bardzo nie chciałam, żeby na starość ktoś się mną zajmował, a dziś widzę, że taka zależność w bliskich pacjenta wyzwala ogromne pokłady dobra. Jestem więc gotowa ją przyjąć. Czy przeżyła Siostra taką śmierć, jaką sama chciałaby mieć? Spotkałam osoby, które nie były zbuntowane, które patrzyły na siebie i swój stan uczciwie, dojrzale. Odchodziły spokojnie, pogodzone ze sobą, światem i Panem Bogiem, w otoczeniu bliskich ludzi. Tak jakby zasypiały. Takiego czegoś zazdroszczę. Myślałam, że nie będzie Siostra chciała odpowiedzieć na to pytanie. Dlaczego? Ja nie patrzę na śmierć jak na zło samo w sobie, ale jak na logiczną konsekwencję naszej egzystencji. Nie jesteśmy nieśmiertelni, choćbyśmy walczyli z całych sił. Wierzę jednak, że nasze ziemskie życie kończy się po to, aby inne mogło się zacząć. Staram się nie epatować moich pacjentów swoją wiarą, ale chcę, by mieli pewność, że opieram się na Kimś, kto jest solidniejszy ode mnie. I może stąd ten mój uśmiech. opr. mg/mg

Ezio Auditore da Firenze (ur. 24 czerwca 1459 we Florencji, zm. 30 listopada 1524 we Florencji) – włoski szlachcic i asasyn, syn Giovanniego i Marii Auditore, brat Federico, Petrucio i Claudi Auditore, przodek Edwarda i Haythama Kenwayów oraz Ratonhnhaké:tona, Williama i Desmonda Milesów. Mąż Sofii Sartor. Ojciec Flavii oraz Marcella. Ezio urodził się 24 czerwca 1459 roku we
Jako dziecko miał dwie ulubione zabawy - w wojnę i w lekarza. Jako lekarz kłuł babcię po rękach, robił jej fikcyjne zastrzyki. Jako żołnierz - zaciekle atakował wroga. Jak gdyby przewidując, że lada moment wybuchnie druga wojna światowa. I wybuchła. - Miałem wtedy cztery lata - mówi profesor. - Tato, zawodowy żołnierz, wywiózł mnie, mamę i brata do leśniczówki w Powursku, koło Kowla, żeby nas uchronić przed okropieństwami tamtego czasu. Ale nie udało się. Widziałem wiele śmierci, wiele odejść, wiele strasznych scen. Sam chorowałem bardzo ciężko na astmę. Brat chorował na dyfteryt, jego stan był krytyczny. Przeżył. Ale co się naoglądałem cierpienia, bólu, łez, to się naoglądałem. Odtąd ból towarzyszył mi stale, przewijał się przez moje życie. Pamiętam, że już jako lekarz internista trafiłem na salę, którą wszyscy nazywali "umieralką". - Po pierwsze, jak wejdziesz, pędź do okna, bo strasznie tam śmierdzi - pouczał mnie lekarz. - Ludzie tam robią pod siebie, a od odleżyn rozkładają im się ciała. - Po drugie - nie przebywaj z nimi zbyt długo. Oni i tak umierają, a ty się psychicznie wykończysz. Był rok 1965. Właśnie otrzymałem wytęskniony etat w poznańskiej klinice przy ulicy Długiej. Stefan Jest rok 2011. Lipiec, gorąco i duszno. Stefan siedzi na łóżku i patrzy w okno. Nie obchodzi go właściwie, jaka jest pogoda. A cóż to ma za znaczenie? Znaczenie ma tylko jedna rzecz. Kiedy podadzą morfinę. Bo wtedy przestanie boleć. Choć na trochę. Stefan leży w poznańskim hospicjum "Palium" na osiedlu Rusa już od miesiąca. Choruje na raka jelita grubego. Jest źle. Jeszcze do ubiegłego roku jakoś było, teraz nic - tylko ból i ból. - Taki, że głowę mi chce rozsadzić - mówi Stefan. Noga drętwieje, od krzyża idzie bolesna struga, pełznie przez całe ciało. Nie krzyczę, bo nie jestem na tej sali sam. Ale bardzo często płaczę, płaczę z bólu. Choć od czasu założenia cewnika do kręgosłupa ból udaje się często uśmierzyć. Nad łóżkiem Stefana wiszą rysunki. - Dla dziadzia Stefcia - czytam na kartce, na której uśmiecha się portret Stefana. Rysunek pędzla wnuka Szymusia. Obok rysunki Emila. To na nie Stefan patrzy najczęściej. - Odwiedza mnie rodzina - zapewnia. - Jesteśmy z Gniezna. Żona śpi przy mnie, o, na tym składanym łóżku. Nic za to nie płacimy. Teraz jej nie ma, pojechała porzeczki zaprawiać. Tyle u nas porzeczek na ogrodzie, coś trzeba z nimi zrobić. Szkoda tak po prostu owoce zmarnować. Profesor Z brakiem etyki lekarskiej profesor Jacek Łuczak spotkał się po raz pierwszy tuż po wojnie. - Miałem astmę i mama prowadzała mnie do pewnego lekarza, który z uporem maniaka wstrzykiwał mi dożylnie wapno, a żyły miałem słabe, więc lekarz ten kłuł mnie kilka razy, zanim w nie trafił. Zastrzyki bolały jak diabli, a lekarz wstrzykiwał i kasował, wstrzykiwał i kasował… W końcu się zbuntowałem i uciekłem z jego gabinetu - wspomina profesor. Pierwszy zespół hospicyjny stworzył w 1987 roku. Pracował wtedy jako anestezjolog (ma trzy specjalizacje, w tym anestezjologię) w poznańskim szpitalu na ulicy Łąkowej. Widział mnóstwo cierpienia, bólu, odchodzenia ludzi wśród krzyku i łez. Pomyślał - tym ludziom można pomóc. Można uśmierzyć ich ból. Był w Szwecji, w Danii, widział, jak to się robi. Wyżebrał od szefa szpitala palarnię. Postawił w niej siedem łóżek. I tak to się zaczęło. - Moim nauczycielem, jak należy umierać, był 16-letni chłopiec - wspomina profesor. - Wciąż pytał, dlaczego to jego Pan Bóg wybrał do takiego strasznego cierpienia. Umierał w bólu duchowym, bo ten fizyczny udało nam się uśmierzyć. Ale chciał rozmawiać. Zrozumiałem, że ludzie, którzy odchodzą, chcą o tym mówić. Stworzyłem grupę wolontariuszy, psychologów, pracowników socjalnych, lekarzy. Jeździliśmy po domach umierających i rozmawialiśmy z nimi. Oswajaliśmy śmierć. Pomagaliśmy załatwić ważne sprawy. Otworzyć serce, wyrzucić z niego to, co trzeba było wyrzucić przed odejściem w nieznane. Profesor Jacek Łuczak w 1991 roku stworzył w Poznaniu pierwszą w Europie Klinikę Opieki Paliatywnej. Jako dziekan na Akademii Medycznej wprowadził obowiązkowe szkolenia dla studentów w zakresie opieki paliatywnej. - Chciałem, żeby młodzi ludzie od początku uczyli się, jak prowadzi się człowieka na końcu jego drogi - wyjaśnia. - Ludzie boją się umierać i boją się być przy umierającym. Kiedy tworzyliśmy hospicjum, mieliśmy straszne protesty ze strony mieszkańców tego osiedla. Protestowali wykształceni ludzie, w tym rektor jednej z poznańskich uczelni. Nie chciał obok siebie śmierci. Ale wygraliśmy - z pomocą mieszkańców i Kościoła. Krystyna Dziś mija czwarty dzień jej pobytu w hospicjum. Krystyna nie wie, co jej jest. Ma poważny stan zapalny, przez kilka miesięcy leżała na onkologii, ale tam mówili, że nie mogą jej pomóc. Że stan zapalny rozlał się już od płuca na wątrobę, na kości, na nadnercza. Że ona nie nadaje się już nawet na chemioterapię. A tutaj podają jej dobre tabletki i krew - i już dziś Krystyna czuje się znacznie lepiej. Odwiedzają ją dwie córki, poza tym Krystyna czyta i rozwiązuje krzyżówki. Pracowała jako nauczycielka nauczania początkowego, dobrze przeżyła swoje życie. Kochała i była kochana. Mąż zginął w wypadku. Kiedyś dużo podróżowała, ostatnio już nie, bo była za słaba na wyjazdy. O śmierci myśli, owszem, ale raczej w kategoriach żartu. Że to niby już jest koniec? Dlaczego? Chciałaby jeszcze pożyć. Pojeździć. Tyle jest ciekawych zabytków w Wielkopolsce, a ona ich nie widziała. Chciałaby je zobaczyć. Może się uda. Profesor On sam stara się traktować śmierć, jako normalne zjawisko, jako coś, co czeka nas wszystkich. Jego. Mnie. Jego bliskich. Zmarły jego dwie żony, widział umieranie tak wiele razy. W różnych wydaniach. Nie ocenia ludzi, obojętnie, jak reagują na odejście. Słucha. Jest dyskretny. W jego gabinecie, na fotelu możesz powiedzieć wszystko. Nie skrytykuje, nie oburzy się. Rozumie. - Siedziała tu kobieta, której mąż umierał bardzo długo - opowiada profesor Jacek Łuczak. - Przychodziła tu z pieskiem, pudelkiem. Siadała na fotelu i mówiła, że ona już nie może. Nie zniesie więcej tego czekania. Niech mąż już wreszcie umrze. Bo ją to wykańcza. Czy on pomógłby człowiekowi odejść? Czy jest za eutanazją? - Nie - zdecydowanie kiwa głową. - W żadnym razie. Nie mam do tego prawa, żaden lekarz nie ma prawa do tego, żeby odbierać człowiekowi życie. Jestem natomiast zwolennikiem sedacji. To znaczy wyłączania świadomości ludzi, którzy bardzo cierpią. Na przykład duszą się, jak przy raku płuc. Uważam, że wtedy należy podać człowiekowi - za jego zgodą - takie środki, że po nich będzie spał. Ludzie pytają: Czy ja w czasie tego snu mogę umrzeć? Możesz - odpowiadam. Ale nie będziesz już cierpiał. Uśmierzanie bólu jest dla profesora bardzo ważne. Niesie tę misję przez świat. Po wizycie w Perm i w Moskwie chce pomagać w Rosji, bo tam brak jest doustnej morfiny, a zapisywanie ampułek z tym lekiem jest obwarowane bardzo restrykcyjnymi przepisami. Że niby morfina może uzależnić. Profesor uważa, że nie należy jej żałować ludziom, którzy wiją się z bólu. Nie śpią, nie jedzą, stale skręcają się od strasznych męczarni. Podawanie im morfiny nie uzależnia! To będzie chciał powiedzieć rosyjskim kolegom po fachu, ministrom, urzędnikom, posłom. W Rosji jedno hospicjum przypada na 20 milionów ludzi. To tragedia. On chciałby to zmienić. Andrzej - Do raczyska można się przyzwyczaić - tłumaczy mi Andrzej. - Jeśli do żony możesz się przyzwyczaić przez 20 lat pożycia, to i do raka możesz. On sam choruje na raka jelita grubego. Nie boli go mocno, dostaje tu w hospicjum wspaniałe środki. Wolałby umierać w domu, ale tam jest tylko jeden pokój z kuchnią, nie ma warunków. Trudno. Przyszła kryska na Matyska. Długo walczył, opierał się kostusze, dłużej nie ma siły. Czy się boi śmierci? Nie. A czego tu się bać? - Wszystko już przeżyłem - mówi Andrzej spokojnym głosem. - Kawał świata zwiedziłem, uciekłem zawałowi serca, innym chorobom. Czy ktoś go odwiedza? Żona nie, bo sama ciężko choruje. A dzieci są w Lesznie, mają swoje sprawy. Jak przyjadą, stracą pracę. A praca jest dziś na wagę złota. Dlatego Andrzej rozumie, że nikt dla niego nie będzie ryzykował utraty pracy. Leży cichutko i spokojnie. Sam. I dobrze. Do nikogo nie ma pretensji. Profesor Z NFZ nikt nigdy hospicjum nie odwiedził. Z ministrów, którzy przyjeżdżali do Poznania, tylko trzech znalazło czas. Inni widać mieli ważniejsze sprawy. Za to hospicjum często odwiedza Arcybiskup Gądecki. Profesor chciałby hospicjum rozwijać. Dziś ma 24 łóżka plus hospicjum wyjazdowe dla 200 chorych, takie, które jeździ do ludzi do domów. Obok stoi hotel dla rodzin osób, które leżą w hospicjum. Ale jak ktoś chce, to może nocować przy bliskim, na takim składanym łóżku. Nic za to nie płaci. Umierający potrzebują, żeby ktoś przy nich był. Poprawił poduszkę, zwilżył usta. Porozmawiał. Pogapił się z nim na widok za oknem. Powspominał. Przez Hospicjum Palium przewija się 600 osób rocznie. Połowa z nich umiera tutaj, na jego oczach. Tak już musi być. Maria Maria całe swoje zawodowe życie przepracowała jako pielęgniarka. Podawała ludziom basen, leki, zmieniała pościel, robiła zastrzyki. Dziś sama potrzebuje pomocy. Ma złamane kręgi, nie bardzo może się ruszać. Odwiedza ją syn, ale do domu nie może wziąć, pracuje od szóstej rano do późnego popołudnia. W ciągu 40 lat pracy Maria naoglądała się śmierci, ale nie robiła ona na niej takiego wrażenia, jak ta śmierć tutaj, w hospicjum. Od marca, bo Maria leży od marca, na jej oczach odeszło osiem osób. Ostatnio 42-letnia kobieta. Jej dzieci przyszły się potem z Marią pożegnać, tak się zaprzyjaźnili. Maria płakała. Było jej żal i tej kobiety, i jej dzieci. Artur Przy Arturze siedzi żona Małgosia. Są w poznańskim hospicjum od pięciu tygodni. Pochodzą z Głogowa, ale tam nie ma takiej placówki. Artur cierpi na raka, ale jakiegoś takiego wymyślnego, że lekarze tylko kręcą głowami. Guz na miednicy z przerzutami do jamy brzusznej. Dziwoląg. A boli, jak cholera. Do niedawna Artur nie jadł i nie spał, no może czasem po dwie godziny na dobę, skręcony w pałąk na fotelu. Tutaj podali jakieś cuda i Artur zaczął jeść. Spać też może już na leżąco. Artur nie rozczula się nad sobą. Boli to boli. Rak to rak. - Chcę wykorzystać te ostatnie chwile - mówi. - Mam dla kogo żyć. Dla Małgosi i dwóch synów. Dostałem od nich krawat i poduszkę na Dzień Ojca. Z napisami: "Najlepszy tato na świecie", "Tata na medal". O śmierci nie myślę, bo co mi to da. Przyjdzie, to przyjdzie. I już. Profesor Tyle śmierci wokół można przeżyć tylko pod jednym warunkiem. Że ma się obok siebie miłość. On miał ją zawsze. Kilka żon, sześcioro dzieci, które kocha tak samo. Teraz też żyje z kobietą, którą kocha. - Trzeba kochać i dać się kochać - mówi Jacek Łuczak. - Inaczej jest się samotnym. A samotność jest gorsza od śmierci. Jest śmiercią za życia. Ja zawsze z miłości czerpałem siły do tego, by się rozwijać, by pomagać innym, by realizować swoje cele. Potrafię się nie tylko smucić, ale i śmiać się, i cieszyć życiem. Tak wiele dobrego doświadczam w moim hospicjum. Kocham. I to jest najważniejsze. (M. Mikołajska)
rRRCD.
  • ppd5pyg8yu.pages.dev/188
  • ppd5pyg8yu.pages.dev/243
  • ppd5pyg8yu.pages.dev/271
  • ppd5pyg8yu.pages.dev/279
  • ppd5pyg8yu.pages.dev/141
  • ppd5pyg8yu.pages.dev/194
  • ppd5pyg8yu.pages.dev/371
  • ppd5pyg8yu.pages.dev/240
  • ppd5pyg8yu.pages.dev/294
  • kiedy śmierć się uśmiecha